Miewam wrażenie (może mylne?), że jedną z wyrazistych formą życia religijnego stała się wiara w Boga, który nie ma w sobie nic z nadnaturalności, a został „urobiony” na nasz obraz i nasze podobieństwo. On jest taki „swojski” i „milusiński”. Chciałoby się rzec, że „ludzki z Niego Bóg”. Można go też nazwać „wygodnym Bogiem”, czyli takim, którego jesteśmy w stanie tolerować w naszym życiu. „Wygodny Bóg” jest wyraźnie oddzielony od tego wszystkiego, co nazywa się codzienną egzystencją, jest zamknięty w miejscach niedzielnego kultu i tylko tam, podczas godzinnego czy dwugodzinnego religijnego rytuału, wystawiamy się na kontakt z Nim.
Ten „wygodny Bóg” nie decyduje o naszych codziennych wyborach. Obojętne są Mu takie kwestie jak język, którym posługujemy się na co dzień, nasze odnoszenie się do innych ludzi, nasze relacje rodzinne i stosunki w miejscu pracy. „Wygodny Bóg” nie interesuje się tym jak zarządzamy naszym czasem i naszymi zasobami. Wszak to NASZ czas i NASZE pieniądze, więc niby jak miałoby być inaczej? „Wygodny Bóg” nie ma wpływu na to czym karmimy nasze umysły, ulegając fascynacji różnym ideologiom czy filozofiom. Nasz sposób myślenia i rozumienia otaczającego świata jest Mu obojętny. Jako wyznawcy „wygodnego Boga” trzymamy Go na dystans od tego wszystkiego co jest naszą codziennością.
„Wygodny Bóg” nie oczekuje, że będziemy Go poznawać zgłębiając Jego naturę, Jego wolę i Jego myśli. A któż tam może wiedzieć jaki Bóg jest naprawdę i jaka jest Jego wola? „Wygodny Bóg” pozwala nam na całkowitą anonimowość i niezależność. On nie łączy naszego życia z innymi ludźmi, wobec których mielibyśmy mieć jakiekolwiek zobowiązania. Zobowiązania wobec innych? Taka dziwaczna koncepcja nie mieści się w głowie wyznawców „wygodnego Boga”.
Modlitwa do „wygodnego Boga” to nieustanna prośba w stylu: „Pomóż mi osiągnąć MOJE zamierzenia, MOJE plany i spełnij wszystkie MOJE oczekiwania”. Zasadniczo „wygodny Bóg” pełni rolę dystyngowanego kelnera realizującego zamówienia na wszystko to, co ma podnieść standard naszego życia i zapewnić nam wygodę. Potrzebujemy „wygodnego Boga”, który nieustannie skupia uwagę na potrzebach wyznawców i ze wszystkich sił dąży do ich spełnienia.
„Wygodny Bóg” nikogo nie osądza i nie potępia. Każdy, kto skończy swoje życie na tym świecie, znajdzie swoje miejsce w Jego niebańskim domu. Piekło i potępienie nie mają zastosowania wśród wyznawców „wygodnego Boga”. Gdyby ktoś odważyłby się nam zabrać wiarę w tego „wygodnego Boga”, to zareagujemy z całą stanowczością i z pełną determinacją oprzemy się wszelkim próbom przekonania nas, że tkwimy w błędzie!
Owoc „wiary” w tego „wygodnego Boga” zdaje się być bliski temu, o czym pisał Paweł z Tarsu do swojego młodego przyjaciela, Tymoteusza: „Pamiętaj, że w dniach ostatecznych nadejdą ciężkie chwile. Ludzie będą bowiem samolubni, chciwi, pyszałkowaci, wyniośli, bluźniący, nieposłuszni rodzicom, niewdzięczni, bezbożni, nieczuli, nieustępliwi, rzucający oszczerstwa, nieopanowani, okrutni, nienawidzący dobra, zdradliwi, porywczy, zarozumiali i kochający przyjemności bardziej niż Boga. Będą zachowywać pozory pobożności, a wyprą się tego, co jest jej siłą. Są to ludzie o wypaczonym myśleniu i chwiejni w wierze. Tacy nie zajdą daleko, gdyż ich głupota stanie się jawna dla wszystkich”. Wolę te, apostolskie, słowa wziąć sobie do serca.